
Było o mainstreamowym rzemieślnictwie, będzie o niszowym artyzmie. Radek Kolago w felietonie Jestem parias, nie kojarz mnie z Leszkiem ubolewa, że w świecie, w którym wartość wytworów kultury mierzy się ich wartością wymienną, odbiorca świadomy i wymagający (#snobizm) skazany jest na eksplorowanie nisz. Podpisuję się pod tą diagnozą obiema rękami. Felieton skłonił mnie wszakże do spojrzenia na sprawę od drugiej strony. Krótko mówiąc: jak radzimy sobie jako adresaci treści kulturowych (jakoś przecież musimy…) w tym smutnym świecie, na który przyszło nam przyjść? Jak to jest, że jednak znajdujemy „takich jak my”, którzy coś tam przecież, poza odbębnianiem kolejnych dni bezrobocia, ze swoim życiem robią? (Trudno ukrywać, że próbuję w zawoalowany sposób opowiedzieć historię o tym, jak to się stało, że każdy z nas kiedyś natknął się na Skwer i już w nim/przy nim pozostał).
I – tu dygresja historycznoliteracka – niespodzianie przyszła mi na myśl awangarda. No tak, jasne: nowatorstwo formalne, forpoczty rewolucji, sztuka elitarna, znamy to. Z tym że polska historyczna awangarda nigdy nie była tradycją (nieskromnie zwracam uwagę, że ledwie rozpocząłem zdanie, już oksymoron doprawiłem paradoksem), do której odczuwałbym jakąś bezwarunkową przynależność. Jak na mój sceptyczno-malkontencko-podejrzliwy gust, zbyt wiele w niej naiwnej wiary – w człowieka, cywilizację, miasto, masę, maszynę, no i w język, przede wszystkim w język, jakoś zbyt łatwo przyklejający się Peiperowi czy Przybosiowi do rzeczywistości. Za dużo „poezji chmur”, za mało „poezji śmietników”. Tym jednak, co kupiłem od razu, był Peiperowski koncept „pisania dla dwunastu”. Nie wiedzieć czemu (wiedzieć, wiedzieć…), bardzo spodobało mi się, że czytam papieża awangardy, twierdzącego, że czytać mogą go jedynie ci, którzy nie tylko posiadają odpowiednie kompetencje kulturowe, ale też są w jakiś sposób wybrani, namaszczeni lub wręcz predestynowani (#snobizm2). Zgrywam się… w obu znaczeniach tego słowa. Ale, oględnie rzecz biorąc, na tym w istocie sprawa polega: sztuka awangardowa nie trafi pod strzechy, bo że „hymn z jedwabiu ponad okrucieństwem z cukru” to metafora nogi, zrozumieć mogą naprawdę tylko wybrani.
Minął cały wiek, awangardy dawno już nie ma (choć niektórzy z pewnością „nią dopiero mogą zostać”), predylekcja do sakralnych skojarzeń budzi lekkie zażenowanie, w podział na sztukę wysoką i sztukę niską wierzą już tylko niedobitki strukturalistów, tezy o zaniku centrum i powszechnej dekanonizacji (brzmi to jak, równie realna zresztą, powszechna demobilizacja) robią powszechną karierę, ale w tym tyglu dekonstrukcji twardy podział na mainstream i underground nadal zdaje się – trzymany w karbach przez prawa rynku – mieć całkiem nieźle. A ponieważ mainstream nam i ludziom nam podobnym nie ma do zaoferowania nic, musimy penetrować nisze.
I oto w jednej z nich znajdujemy taki twór, jak Skwer – miejsce, w którym „ludzie tacy jak my” mimo wszystko wierzą w ideę, nawet jeśli ich wiara nie jest bezkrytyczna, a czasem wiele im trzeba samozaparcia, żeby w niej wytrwać. Bo są chyba twórcami świadomymi (ba, przecież dlatego – odbiorcy świadomi – ich słuchamy), a bezsprzecznie wiadomo, że świadomość wierze w cokolwiek nie służy. Jak mawia niezawodny Cioran, „refleksja i aktywność wykluczają się”. Ale mimo wszystko (#Derrida, i przy okazji #snobizm3) jakoś się tę aporię przekracza, nie?
W świecie generalnie nie należącym do najweselszych miejsc pod słońcem odnajdujemy więc twórców, którzy potrafią nam to właśnie powiedzieć: nie ma i nie może być lekko, i robią to w sposób przekonujący artystycznie, zadowalający intelektualnie, pozbawiony egzaltacji, a przy tym – co bardzo istotne – pełen dystansu. I prawdopodobnie dlatego tak się ze Skwerem zżywamy, że przecież po cichu sobie myślimy, że myślimy to samo i tak samo. A ponieważ takich jak my nie ma znów wcale tak mało, grono odbiorców Skweru wciąż rośnie. Ponieważ jednak nie ma nas znów tak wiele, nie ma co liczyć (a czy ktoś w ogóle by tego chciał?) na to, że muzyka ze Skweru będzie czymś więcej niż muzyką dla dwunastu. Nie oszukujmy się, nawet jeśli o Działach Zabranych napisało kilka większych mediów, a Cruz i Zaspał pojawili się w kilku podsumowaniach najlepszych płyt/artystów zeszłego roku, to nadal jest i będzie głębokie podziemie.
I, siłą rzeczy, przez ludzi z zewnątrz słuchanie Skweru musi być odbierane jako trochę snobistyczne, a trochę niezrozumiałe. „To nie jest muzyka” – powiedział mi znajomy, gdy puściłem mu ddekombinację. A powiedział tak, ponieważ uważa, że muzyka powinna być przyjemna i relaksująca, podczas gdy ja mierzę jej wartość liczbą i głębokością ran, jakie zadaje. Niekoniecznie uszom! Cóż, koncept pisania dla dwunastu zakłada – po stronie odbiorcy – także i to, że weźmie się na swoje barki funkcję „apostoła dobrej nowiny”, że idąc przez ciernie i percie, spróbuje się jednak pod te strzechy dotrzeć. Ddekombinacji nie zaakceptował jeden znajomy, udało mi się za to przekonać do Skweru kilkoro innych…
Ale może nie warto ulegać misjonarskim zapędom? (Wiadomo, do czego prowadzi nieraz prozelityzm). Pisanie dla dwunastu, pozbawione sakralnych aluzji, oznaczałoby wtedy właśnie to, tylko to: pisanie dla dwunastu. Albo nawet: dla dwu na stu. Bo chyba, tak czy siak, warto?
Patryk Szaj