
Przegrywałem właśnie dwudziestoma punktami w nowym NBA z moim serdecznym człowiekiem Poemem i, chcąc odwrócić uwagę od tej haniebnej klęski, zagaiłem dyskusję na temat wymarzony do rekreacyjnego ubolewania: dlaczego tworzy się tak mało dobrych rzeczy.
Rzeczy w znaczeniu wszelkiej twórczej aktywności w formach popularnych i eksploatowanych współcześnie, jak kino, literatura, muzyka. To oczywiste, że są ludzie, którzy dobre rzeczy robili i robią, ale jest to niemal zawsze tylko nisza, margines. Bo my, jako odbiorcy (#skromność) świadomi i wymagający nie jesteśmy już od dawna traktowani jako adresaci czegokolwiek, o czym zostałem tej krótkiej dyskusji uświadomiony.
Te wszystkie dzieła przecież mają kody kreskowe, budżet i cenę – są produktami i jako produkty działają w ramach pewnych konstrukcji, które z artyzmem niewiele mają wspólnego. Przede wszystkim są dopasowywane ściśle do targetu, funkcjonują na bazie jakichś szablonów, elementów marketingowo sprawdzonych i opłacalnych. Oglądam na przykład trailer randomowego polskiego filmu: zależnie od konwencji pojawiają się cycki, przaśny pijacki humor i wulgaryzmy tudzież wzniosłe hasła, łzy i wybuchy. Oglądasz to i myślisz: naprawdę? Poważnie to zrobiłeś? Jest to operowanie emocjami na poziomie instrumentalnym, pociąganie za tętnice i ścięgna, stukanie w kolano instynktami, nieudolnym efekciarstwem lub patosem. Sztuczki oczywiste i pewne jak dolewanie wody do piwa na festiwalach.
Na zachodzie zjawisko to ma daleko większy rozmach, zaplecze i tradycję, do tego stopnia, że twory egzystujące poza jakimś oficjalnym, szablonowym wyobrażeniem dzieła nie mają szansy na wielki komercyjny sukces. Ale Amerykanie też te triki potrafią mistrzowsko zawoalować, bo łatwiej jest uwierzyć w patetyczne frazy o wolności i sztandarze, kiedy nad wypowiadającym je bohaterem leci majestatycznie eskadra bombowców, a wokół wszystko wybucha. Kino święcące triumfy obecnie to kino zerowe, gdzie widzowi pokazuje się wszystko krok po kroku, fabuła jest wyjaśniona od początku do końca, a intryga nawet jeśli istnieje, to bardzo szybko staje się całkowicie czytelna. Takie rzeczy się ogląda i lubi, bo człowiek z definicji nie lubi się przyznać do tego, że czegoś nie rozumie, że coś jest niejasne.
Patrząc bowiem na to z perspektywy twórców, produkt dopasowany do sprawdzonej już konwencji ma pewną sprzedaż, gwarantowany zysk. Chciałbym tu nawiązać do wpisu Kecajja, w którym usprawiedliwia on weteranów sceny rapowej tworzących od XX lat to samo, pisząc, że zrobili sobie z tego rapu etat, że mają na głowie rodziny i zobowiązania i ta sztampowość, powtarzalność jest przejawem rozsądku. Okej, ale powiedzmy sobie szczerze: to nie jest artyzm, to rzemieślnictwo. Ich muzyka to ręcznie malowane na szybko suweniry z napisem „Jastarnia”, styropianowe kukiełki smoków wawelskich, cmentarzowa pańska skórka, twarda i mdła, a jednak sprzedawana w tej samej postaci od tak wielu lat.
Tej grupki, która wymaga czegoś więcej, bardziej błyskotliwego, przekazanego w sposób mniej oczywisty nie bierze się pod uwagę, bo, niezależnie od tego, czy my ten produkt kupimy, czy nie, on się sprzeda. Jesteśmy w mniejszości – na Hollywoodzkie twory i bękarty Lubaszenki niezależnie od ich poziomu pójdą całe chmary zwabione trailerem, plakatem lub nazwą. Nowy album Gurala kupi większość jego regularnego fanbase’u, najnowsza część Greya będzie miała sprzedaż tak zawrotną, że te kilkaset, kilka tysięcy sztuk w tę lub w tę stronę nie zrobi żadnej różnicy, będzie błędem statystycznym.
Smutna prawda jest taka, i również to mi w tej rozmowie uświadomiono, że jedynymi osobami, które na nasze potrzeby w tej kwestii zwracają uwagę, są ludzie tacy jak my. A ludzie tacy jak my, cóż, odbębniają kolejne dni bezrobocia grając na konsoli i oglądając amerykańskie sitcomy z lat dziewięćdziesiątych, zarzekając się, że kiedyś stworzą coś wielkiego i odniosą sukces, dotrą pod strzechy. Jak powiedział mi kiedyś pewien mądry człowiek, skutecznym działaczem na rzecz jakiejkolwiek idei może być tylko ktoś, kto jej wystarczająco nie zgłębił, bo świadomość zawsze niesie za sobą wątpliwość. Tymczasem końcowy gwizdek. 61:101, Indiana Basketball znowu górą.
Radek Kolago