Kidd
Baby Keem – The Melodic Blue
Trafiłem na ten krążek zupełnie przypadkiem – pewnie przez gościnny występ Kendricka (który jest jego kuzynem). Ale po wsłuchaniu się którymś tam doszedłem do wniosku, że pod przykrywką hedonistycznego gówniarstwa znajduje się druga warstwa cierpiącego młodziana (młodzianina?). Momentami emocjonalnie, a czasami aż za bardzo dziecinnie, ale to chyba najbliżej, jak uda mi się podejść do rapu od ludzi, którzy urodzili się w internecie, czyli po 2000. Podoba mi się też, że dużo się dzieje w tych kawałkach w sensie flow, głosu, rytmiki i rozedrgania emocjonalnego.
th1rt3n – A Magnificent Day For Ane Exorcism
Warto było czekać na nowy album od Pharoahe Moncha. Jak mówił wszystkim pytającym się „Kiedy płyta?”, że będzie rockowa to bałem się, bo zazwyczaj raperzy bawiący się rockiem brzmią żenująco (poza soundtrackiem do „Judgement Night” i każdą płytą Body Count). Ale tu jest idealnie. Tekstowo, muzycznie, rapowo. Całość wyszła jakoś na początku 2021 i już wtedy wiedziałem, że będę miał to w podsumowaniu.
Mach-Hommy – Pray For Haiti
Do młodych. To nie jest coke rap – to jest rap. Tyle. Wszystko inne możecie dzielić na jakieś podgatunki, ale, goddamn, zostawcie nam starszym RAP XD W tym roku z premedytacją nie sprawdzałem wszystkiego, co wyszło od 3 króli Griseldy i starałem się ogarnąć innych kolegów. Mach-Hommy kojarzyłem z jakichś pierwszych płyt i współprac z YOD. Czasami myli mi się z tym takim The God Fahim, ALE TO DWIE RÓŻNE OSOBY.
Evidence – Unlearning vol. 1
Były czasy, kiedy serio nie trawiłem tego typa. Tymczasem nadeszło u tego pana pełne rozczarowanie karierą rapową i bardzo smutne wydarzenia w życiu osobistym, co sprowadziło Weather Mana na ziemię. I od tego czasu wszystko, co wypuszcza jako producent i raper zachwyca mnie szczerością i tym, że ta muzyka płynie mu w żyłach. Ten album jest tego apogeum. Polecam też jego płytę z Planet Asia z końcówki 2021.
Every Time I Die – Radical
Kocham ich za ten z lekkością misternie skonstruowany rozpierdol. Jak wchodzi pierwszy kawałek tekstem „Spare only the ones I love, Slay the rest” to jest taki anthem do mojego samopoczucia na co dzień, ŻE HEJ. Jak lubicie pierdolnięcie ze śpiewem, darciem ryja i matematyczną precyzją, to polecando.
Rafał „Raph” Samborski
Bruno Mars & Anderson .Paak as Silk Sonic – And Evening with Silk Sonic
Tak, wiem – masa ludzi będzie mówiła, że oryginalności na debiucie Silk Sonic niewiele, bo całość to nic ponad hołdowanie brzmieniu Motown z lat siedemdziesiątych czy klimatom Parliament-Funkadelic. Szczerze mówiąc, mam to gdzieś – Bruno Mars i Anderson .Paak nagrali album dopieszczony do granic możliwości w każdej sekundzie. To rzecz świetnie zaśpiewana, pełna czystego groove’u, a jednocześnie zupełnie pozbawiona nadęcia, bo mrugnięć i okazywania, że słów twórców nie należy traktować poważnie, jest tu całkiem sporo. Jeżeli miałbym natomiast wskazać swojego faworyta, pewnie postawiłbym na najpoważniejsze „Put On A Smile”, w którym w Bruno Marsa wstępuje wokalny duch Michaela Jacksona.
Zaskakuje to, że do dziś album nie wyszedł na winylu. Analogowe, ciepłe brzmienie wręcz do tego zobowiązuje. Cóż, liczę na to, że to wyłącznie konsekwencja blokowania tłoczni przez Adele.
Evidence – Unlearning vol. 1
Zaskoczenie roku. Mimo sentymentu do początku Dilated Peoples, Evidence ostatecznie pozostawał dla mnie nikim więcej niż raperem zamulającym kawałki swoim slow flow. A tu proszę: „Unlearning vol. 1” wciągnęło mnie do reszty. Choć nie da się ukryć, że spora w tym wina doświadczeń Eva z ostatnich lat – przegrana walka żony z nowotworem i idąca za tym konieczność samotnego wychowywania syna wymusiły na nim zmianę perspektywy. Tym samym otrzymaliśmy Evidence’a, który swoje statyczne, niemal mówione flow traktuje jak tamę broniącą przed doszczętnym zalaniem słuchacza emocjami. Kiedy pierwszy raz usłyszałem o tym, że miał ten sam garnitur na weselu i na pogrzebie, albo jak zastanawia się na tym, co mówić synowi na temat śmierci matki, miałem autentyczne ciary.
Jasne, w Evie czuć gdzieś zgorzknienie, cierpienie, rozczarowanie, ale to raper, który jednocześnie wie, czego chce od życia i kipi pewnością siebie w drodze, którą obrał. A do tego – jak klasyczny MC – z chęcią stawia się ponad innych raperów.
Tu wszystko w gruncie rzeczy może wydawać się mało efektowne – nawet bity, których minimalistyczne struktury sprawiają, że daleko im do bangerów pokroju „You” czy „Chase The Clouds Away”. Ale razem składa się to na krążek, który nawet jeżeli nie trafi do wielu, to przy tych wybranych zostanie na lata.
Aesop Rock & Blockhead – Garbology
To steam jak Noon z Eisem, choć przed premierą miałem szereg wątpliwości. Owszem, „Labor Days” to intrygująco napisany klasyk, którego siłą w dużej mierze był klimat budowany przez bity Blockheada. Ale wątpliwości rodziło to, co stało się z twórczością Aesop Rocka poczynając od krążka „Skelethon”: kiedy wziął w pełni na siebie odpowiedzialność za warstwę muzyczną, w końcu udało mu się wypracować formułę, która doskonale współgrała z jego tekstami. I tej chemii na bitach innych twórców już nieco brakowało.
Blockhead natomiast nie cieszył jak w pierwszej dekadzie XXI wieku, wypuszczając w ostatnich latach masę pozycji pozbawionych zapamiętywalnych momentów, od których kipiało na „Uncle Tony’s Coloring Book” czy „The Music Scene”. Szczególnie że na dobre „Dour Candy” z Billym Woodsem trafiał się zawsze rozczarowujący, pozbawiony aranżacyjnej finezji album z Illogikiem, na dodatek dobity przez słaby mix i master.
A tu proszę: „Garbology” trafiło na świetną formę obu twórców. Postępująca od lat przystępność flow Aesa sprawia, że czystą przyjemnością stają się ta symultaniczność odsłuchów z czytaniem na geniusie, o co tak właściwie chodzi raperowi. Blockhead postanowił natomiast wrócić się nieco w czasie i postawił na nieco bardziej psychodeliczne sample, którym towarzyszy nieustannie bardzo melodyjny, okrągły w brzmieniu bas. Przez to jego fani z czasów płyt dla Ninja Tune poczują się tu jak w domu.
Co najważniejsze, czuć tu niezwykłą chemię pomiędzy twórcami i chęć stworzenia pełnoprawnej płyty, a nie wyłącznie zbioru pojedynczych numerów porozrzucanych losowo w trackliście.
SARAPATA – EP1
Dla odmiany polska płyta. Duet braci, którzy na ogół chętnie towarzyszą innym, dużo bardziej kojarzonym muzykom na scenie, postanowił stworzyć wspólną płytę. Jeżeli lubicie klimaty berlińskiej elektroniki, IDM-u czy microhouse’u, a przede wszystkim cenicie takie postaci jak Jon Hopkins, Ellen Allien, duet Bicep czy trio Moderat, to poczujecie się tu jak w domu. To świetnie brzmiący, bogato zaaranżowany krążek, który doskonale sprawdzi się zarówno w klubie, w samochodzie, podczas biegania, jak i wieczornych odsłuchów w domu ze słuchawkami na uszach.
Damian Kowal
2021 był dla mnie stresujący, więc w muzyce szukałem głównie rzeczy harmonijnych, pięknie brzmiących i raczej spokojnych. Nowości sprawdzałem bardziej z obowiązku, ale wypada wspomnieć „Sometimes I Might Be Introvert” Little Simz, brytyjskiej raperki o zdecydowanym, wyrazistym flow i wyjątkowym stylu; należy zauważyć, że „By the Time I Get to Phoenix” Injury Reserve pokazuje, że to w hip-hopie dzieją się obecnie najciekawsze muzyczne rzeczy; „LP!” JPEGMAFII było dla mnie trochę za głośne i szybkie, ale odsłuchałem z przyjemnością, a „Volcanic Bird Enemy and the Voiced Concern” Lil Ugly Mane’a to najlepszy Animal Collective od dziesięciu lat. Wielką przyjemność sprawiło mi „Glow On” Turnstile – dawno nie słyszałem tak dobrego punka. Ach, i jeszcze dodam, że Young Leosia jest królową.
W zeszłym roku słuchałem głównie Bacha i innych barokowych kompozytorów, city popu, soundtracków z gier przygodowych/powieści wizualnych, ambientów z niewielkich kanałów oraz, gdy potrzebowałem rytmu do pracy, miksów z atmospheric drum and bass/ambient jungle z połowy lat dziewięćdziesiątych XX wieku. Mimo to pięć płyt ujęło mnie w zeszłym roku w szczególności.
Godspeed You! Black Emperor – G_d’s Pee AT STATE’S END!
Nie ukrywam, że to mój ulubiony zeszłoroczny album i nie ukrywam też, że oceniam go z pozycji psychofana. GY!BE zawiera w sobie wszystko, czego w ostatnich miesiącach potrzebowałem – ich brzmienie świetnie ilustruje dokonujący się dookoła kolaps cywilizacji i jednocześnie mają w sobie dużą dozę nadziei i zdrowego patosu oraz piszą piękne melodie, które można nucić podczas lektury anarchistycznych pism na koniec czasów i przy krojeniu marchwi. Jest to płyta, w której buzują słuszny gniew i przepisy na koktajle Mołotowa; wiem, że gdy Polska będzie upadać i sobie swój głupi ryj rozbijać, na pełen regulator będę słuchał Godspeed You! Black Emperor.
Floating Points, Pharoah Sanders & The London Symphony Orchestra – Promises
Są takie płyty, przy których już od pierwszej nuty wiadomo, że z nami zostaną. „Promises” jest dla mnie jedną z nich i śmiało mogę stwierdzić, że jest to szczytowe osiągnięcie minimalizmu. Przyznaję również, że przy pierwszym odsłuchu saksofon Sandersa trochę mnie odstraszał zbytnią freejazzowością, ale później zrozumiałem, że jest statkiem, który prowadzi przez zbudowany przez Floating Points i London Symphony Orchestra ocean nut i motywów.
Kaatayra – Inpariquipê
Gdy przeczytałem tagi na RYMie, pomyślałem o „Roots” Sepultury, ale okazało się to skojarzenie nie do końca słuszne. „Inpariquipê” również czerpie z muzycznych tradycji Amazonii, ale robi to bardziej przez nagrania terenowe z tych terenów, bez bezpośrednich odwołań do pieśni zamieszkujących ją ludów. Więcej znajdziemy tutaj nawiązań do brazylijskiej muzyki popularnej, a więc powidoków Miltona Nascimento, Caetano Veloso, Jorge Bena czy João Gilberto. A jak będziecie zdziwieni, gdy sjestowe gitarowe pasaże płynnie przejdą w blasty na podwójnej stopie i nietoperzowy growl! Ta płyta pokazuje, że najciekawsze obecnie muzycznie rzeczy dzieją się w hip-hopie oraz black metalu.
Na koniec chciałbym wskazać dwa albumy, które możecie uznać za ciekawostki, ale proponuję spojrzeć na nie jako na próbę zachowania umierających lub martwych muzycznych tradycji. Pierwszą z nich jest Archbishop Samuel David – You Are the Light of the World: Antiochian Byzantine Hymnody in Toledo, Ohio ca. 1940s, wydane przez specjalizujące się w nagraniach z pierwszej połowy XX wieku Canary. Jest to zbiór śpiewanych po arabsku i w stylu bizantyjskim chrześcijańskich hymnów Greków antiocheńskich, którzy po pierwszej wojnie światowej zaczęli migrować do Stanów Zjednoczonych.
Drugą jest Ustad Saami – East Pakistan Sky. Naseeruddin Saami jest ostatnim żyjącym mistrzem khayal, liczącego tysiąc lat gatunku, z którego wywodzi się qawwali; jako jedyny korzysta też z surti, liczącej 49 nut mikrotonowej skali. Jest to również muzyka bardziej medytacyjna niż qawwali, opierająca się na powolnym brzmieniu tanburu i dostojnym głosie mistrza. Muzyka ta nie podoba się religijnym radykałom z Pakistanu, więc jest wysoce prawdopodobne, że tysiącletnia tradycja zakończy się na mistrzu Saamim.
digan
Little Simz – Sometimes I Might Be Introvert
Zacznijmy od ulubienicy wszystkich dziennikarzy okołomuzycznych. „Sometimes I Might Be Introvert” nie jest rewolucją w dorobku artystki, raczej logiczną kontynuacją „Grey Area”. Tym razem jednak label nie poskąpił budżetów, stąd też orkiestra i kilku znanych gości. Ten pierwszy pomysł zażarł tak średnio; zgaduję, że twórcy celowali w tę samą stronę co „To pimp a butterfly”, ale niestety – kawałki orkiestrowe wypadają dość, hehe, dęto. Płyta raz po raz wytraca tempo, zamiast skakać-płynąć od kawałka do kawałka, dostajemy skity na 40 muzyków.
Ale gdy Little Simz rapuje na swoich klasycznych, ciepłych bitach, to jest samo złoto. Mamy oddanie hołdu muzyce afrykańskiej (na ile to możliwe) z Williamsem, mamy fajnych, imprezowych niemilców, mamy klasyczne, soulowe bogactwo.
Asthma – Manifest
O Asthmie nie wiem nic, poza tym, że fajnie nawija. W końcu komuś udało się poskładać w Polsce rap będącym obrazem czasów, ale równocześnie bez całej zgrywy i teatru PR08L3M-u i tego typu instytucji. Asthma idealnie porusza się między katastrofą klimatyczną, chciwością i zakłamaniem późnego kapitalizmu, konserwatywnym zamordyzmem i ziółkiem. Wszystko to podane w formie przystępnej, zrozumiałej, przepełnionej szczerością i zaangażowaniem. Jasne, gdy Asthma nawija po angielsku, to brzmi jak Fred Durst (czyli źle). Jasne, kawałki o jebaniu PiS, oczywiście słusznym, trochę jednak są zbyt egzaltowane. Ale jednak Asthma położył palec na pulsie, złapał zeitgeist; w polskim rapie, szczególnie ostatnio, to bardzo rzadka sytuacja, tym bardziej należy chwalić i wspierać.
Loscil – Clara
Ambienty chyba najlepiej pasują do pandemii; lockdown, zastój, grobowe nastroje z jednej strony, a z drugiej – chęć ucieczki u słuchacza, oderwania się od ponurości świata, zaszycia się i niemyślenia. Ze wszystkich, którzy mierzyli się z tematem to Nicolas Jaar wypadł najlepiej XD, ale Loscil jest na podium. Jak zwykle do bólu minimalistyczny i chłodny, ale za to nigdy nienaiwny, nigdy zbyt dosadny. A przecież w muzyce ambientowej to najważniejsze cnoty.