skwer.org: Muzyczne podsumowanie roku 2019

foto: Jakub Bors / screenfool.tumblr.com

Miniony rok był kolejnym trudnym do przełknięcia czasem z powodu tego, co działo się zarówno na świecie, jak i w Polsce. Całe szczęście z trudnymi czasami często przychodzi dobra muzyka, a tej w 2019 nie brakowało. A ponieważ rokrocznie pytacie nas o podsumowanie muzyczne, które prędzej czy później publikujemy, tym razem wyjątkowo postanowiliśmy was uprzedzić i zabrać się za to wcześniej niż kiedykolwiek.

Tak więc niech tradycji stanie się zadość!

Kidd

Saul Williams “Encrypted & Vulnerable”

Tegoroczna płyta Saula to chyba jego najmniej przystępna produkcja ever. W momencie, kiedy doszły mnie słuchy, że Saul robi płytę realizowaną przez Gonjasufi od razu podejrzewałem, że to będzie coś co jest jednocześnie archaiczne i wyprzedzające swój czas. Dostaliśmy 44 minuty muzycznego słuchowiska na temat tego, jak budować nadzieję w czasach duchowego spustoszenia, jakie szerzy konsumpcjonizm, kapitalizm nadzoru oraz ziemski ekosystem na skraju wyczerpania. To trudna płyta, ale im więcej się jej słucha, tym bardziej wyłania się jej nowatorski charakter i próba budowania zupełnie nowej, dającej nadzieję narracji zrodzonej z pustki początku XXI wieku.

Freddie Gibbs and Madlib “Bandana”

Piękny album. Nie czułem takiej chemii między producentem a MC od czasów płyty Planet Asii z Apollo Brownem. Wiadomo – płyta roku dla weteranów i backpacków. Poniższy kawałek niestety nie zmieścił się na płycie, ale jest przepiękny.

ZKI/SEZ “Psiakrew”

Po raz pierwszy w moim podsumowaniu roku polska płyta rapowa i po raz pierwszy płyta kogoś kojarzonego ze Skwerem. Przesłuchałem ją jeden jedyny raz zanim pojawiła się oficjalnie. Już wtedy za pierwszym odsłuchem uderzyła mnie szczerością, pokrewieństwem dusz (fuck you, Adam, nagramy coś nigdy) i muzyczną oprawą. Po tym jak wrzuciliśmy ją na streamy, to nie mogę się od niej uwolnić. Zkibwoy wiadomo, ale teraz poważniej i doroślej. Rozczarowanie ugłaskane jak pies, z którym musisz mieszkać, mimo że ten nie kontroluje swojego układu wydalniczego. Siła w byciu dla najbliższych i pisaniu dla tych bliżej nieokreślonych kilkudziesięciu osób poza głównym obiegiem – rodzimych rapowych wykolejeńców końca ery osiedli i początku ery internetu. Gdybym potrafił pisać o bitach, to chętnie napisałbym coś więcej o produkcjach Seza. Nie chce mu za bardzo słodzić, bo w sumie słyszę go po raz pierwszy, ale… Sez napisz do mnie – zróbmy razem płytę proszę! Błagam! XD

Brother Ali “Secrets & Escapes”

Nagle się pojawiła znikąd taka płyta Brother Ali z Evidence’m na bitach. Evidence is the new Madlib i mam nadzieję, że tak pozostanie na kolejnych jego produkcjach. Brother Ali – klasa: szczery do bólu i oddany swojej drodze. Wzruszający, gdy opowiada o tym, jak FBI wpada mu chatę i przesłuchuje go przy jego córce. Porywający, gdy zaczyna kawałek z Talibem Kwelim od “Speak to the people over the horn / Like Fela Kuti in my favorite kufi”.

IAM “Yasuke”

Nieważne, że nic nie kumam – ważne, jak to płynie. Bas spod piramid hiphopsa. Puściłem to i przeniosłem się na Brooklidd z roku 2002. The legacy that never ends. Dziadki wracają z wielką klasą, a muzycznie co tu się odjaniepawla… Powrót do czasów, kiedy na osiedlu wszyscy mówili, że jak Francja to tylko Marsylia I NIE CHODZI TU O ŻADEN ZORGANIZOWANY SPORT!

Sole & DJ Pain 1 “No God Nor Country”

Kochaliśmy Sole’a jako smutnego 30-latka podważającego wszystko na czym świat stoi? Dzisiaj – będąc po 40-tce – wciąż to robi, tylko tym razem diagnozując źródła swojego zwątpienia we współczesną cywilizację. Przebył ciekawą drogę od bycia smutasem o samobójczych skłonnościach do bycia smutasem o “radykalnych” poglądach politycznych. Nowa płyta tekstowo łączy idealnie wszystkie osobowości Sole’a w obraz konsekwentnie żyjącego swoim życiem dorosłego myśliciela, anarchisty, rodzica, partnera, wrażliwca i gdzieś na końcu rapera. Coś, co wydawało mi się groteskowe jeszcze kilka lat temu (bo też tęskniłem za smutnym Sole’m, takim wygodnym do negowania wszystkiego i użalania się nad sobą), dziś bardzo mocno do mnie przemawia.

Estragon

W chaosie tego, co się działo w 2019 roku, towarzyszyło mi kilka płyt. Większość z nich pochodziła z lat 60., ale wpadło na te playlisty kilka albumów tegorocznych, które wrzucam w kolejności trochę przypadkowej. O każdej kilka słów, bo sami ocenicie, co jest w nich najciekawsze, a ja wam napisze, czemu tu są.

Kokoko! „Fongola”

Zacznę od tego, że usłyszałem o nich po raz pierwszy w Radiu Kapitał i od razu stwierdziłem, że to właśnie tego, czego aktualnie szukałem, czyli rytm, elektronika i pewne szaleństwo. Trochę tu afrobeatu, który od zawsze był w odwrocie, ale też chyba pasji. Płyta towarzyszyła mi przez większość tego roku, a kontrast, który jej brzmienie wywoływało z otaczającą mnie rzeczywistością np. w słonecznej Finlandii, był doskonałym podsumowaniem nie tylko moich „wakacji”, ale też podejścia w drugiej połowie 2019. Dobry towarzysz setek kilometrów, które zrobiłem.

Kate Tempest “The Book Of Traps and Lessons”

Nie ma chyba w świecie spoken word artystki, która byłaby równie mocno poetycka, a jednocześnie miała tak komercyjny potencjał, bo jej tomiki można znaleźć na stacjach kolejowych, lotniskach i w dużych sieciach handlowych. Płyty jej zespołu Sound Of Rum nie podobały mi się tak, jak podobają mi się jej solówki. Zawsze jest jakiś koncept, zawsze jest to pełne emocji, odpowiednio ułożone i pasujące do muzyki. Ta płyta towarzyszyła mi w momentach, kiedy trzeba się skupić, wyhamować i takie tam. No i odechciewa się pisać, jak się ją słyszy. Przynajmniej mnie. Dobrze jak ktoś ci gada prosto do głowy.

Aesop Rock & Tobacco are Malibu Ken “Malibu Ken”

Jestem fanem Aesopa. Doceniam to, że od czasów „Float” chociażby do płyty “Malibu Ken” jego teksty są bardziej zrozumiałe. Tu mamy do czynienia z moon syntetyczną muzyką, która nie jest chyba modna w tym sezonie, więc jest to kolejny grown ass man rap albo dad hop. U mnie to siedzi. “There’s something you should probably know before we go too far/My neighbor found a mushroom growing inside of my car” – to jedno z lepszych wejść w kawałek, które ustawia pewną narrację całej płyty, ale jest tu też moc i dużo humoru.

Bill Orcutt “Odds against tomorrow”

Last but not least. Płyta wpadła mi stosunkowo niedawno, ale ten gitarczyk rozrywa mi serce, a muszę przyznać, że do tej pory była to domena Marca Ribota, więc rzutem na taśmę ląduje w tym zestawieniu. Kocham ten album od pierwszego, przypadkowego usłyszenia na bandcampie. Brzdęki, przestery. Muzyka dla grzybów, mchu i huby. What more can i say? “All your buried corpses begin to speak”.

Rafał “Raph” Samborski

Mgła “Age of Excuse”

Ostatnio polski black metal przeżywa wspaniały okres i najnowszy album Mgły jest idealnym na to dowodem. A może wręcz taką kropką nad „i”, jeżeli chodzi o to, co dokonał w ostatnich latach ten gatunek na rodzimym rynku. Cóż, mogło się wydawać, że po „Exercises in Futility” krakowskiego zespołu nie czeka nic lepszego. Ach, jak dobrze było tak myśleć i dać się zaskoczyć.

„Age of Excuse” jest jednocześnie zatopione w tym piwnicznym, klasycznym brzmieniu, ale bierze też wiele z nowej fali: słychać echa post-rocka, niesamowicie precyzyjne bębny, które miejscami wchodzą wręcz jazzowo (te ride’y z pierwszego utworu!), świetne pomysły na riffy, z których bije ogromna emocjonalność. Zdarte gardło wokalizującego M. dopełnia tylko obrazu tego chłodnego, nieprzyjaznego, dusznego, ale absolutnie porażającego klimatem krążka, który zwyczajnie wciąga w swój świat i nie puszcza na długo.

Nick Cave & The Bad Seeds “Ghosteen”

Mordujcie mnie, wszak wiem, że wśród wielu moich znajomych ten album nie cieszy się taką estymą jak w moim serduszku. Jednak nic nie mogę poradzić na to, że „Ghosteen” trafiło do mnie mocniej i spustoszyło moje wnętrze bardziej niż „Skeleton Tree”.

Cave nigdy nie brzmiał tak głęboko jak tutaj. Na dodatek zupełnie odsunął się od piosenkowych konstrukcji na rzecz ambientowych klimatów (choć w „Bright Horses”, „Galleon Ship” i „Sun Forest” da się usłyszeć trochę Sigur Rós). Niby wokal i treść zabierają całą uwagę, warstwa muzyczna ma być jedynie ich dopełnieniem, jednak współgra to perfekcyjnie.

„Ghosteen” to album napisany przez człowieka zmęczonego życiem, próbującego zrozumieć swój ból, pogodzić się ze stratą (syn Cave’a zmarł w trakcie nagrywania „Skeleton Tree”), przy czym ostatecznie dostrzega niewielkie źdźbło światła w przyszłości, tę szansę na odpoczynek. I to źdźbło sprawia, że jest w stanie żyć dalej, tak więc pomimo tego, że dużo tu cierpienia, depresji, to pojawiają się tu też cieplejsze barwy. Najlepiej pokazuje to kończące pozycje „Hollywood”, w którym to utworze streszcza się cała kontrastowość „Ghosteen” – z jednej strony długa jest droga, aby odnaleźć spokój ducha, z drugiej: ten czas niewątpliwie nadejdzie. Czy Cave w ogóle odważył się kiedyś na takie deklaracje?

Tyler, The Creator “Igor”

Jeszcze kilka lat temu po tym, jak Tyler wypuścił rozczarowujące (a przynajmniej nie tak porywające jak wcześniejszy “Goblin”) “Wolf” i zupełnie pomijalne “Cherry Bomb”, nie sądziłem, że kiedykolwiek ten facet wróci na listę artystów, na których albumy będę czekać ze zniecierpliwieniem. Tymczasem “Flower Boy” i “Igor” tworzą bardzo zgrabną duologię dojrzalszego okresu w twórczości tego faceta (Jezusie, on jest miesiąc młodszy od Quebonafide!), w której to mierzy się z dziedzictwem czarnej muzyki, przetwarza go przez filtr własnej wrażliwości i dostosowuje do swoich potrzeb.

Rapu od Tylera jest tu zaskakująco mało w porównaniu do poprzednich krążków, ale to nic, bo treści jak zwykle jest sporo, a największe wrażenie robi muzyka. Soulowe sample mieszają się z brudnymi, niemal industrialowymi syntezatorami, płynące fortepiany z przyciężkawymi bębnami. Jest pięknie i chcę więcej, chociaż znając Tylera, następnym razem rzuci coś jeszcze innego.

Little Simz “Grey Area”

Przyznam: na Little Simz trafiłem pierwszy raz przy okazji featuringu na jakiejś totalnie pomijalnej płycie Gorillaz. Nie sądziłem wówczas, że jej nieco ponad półgodzinna płyta trafi do grona moich ulubionych pozycji 2019. Little Simz to idealna broń przeciw malkontentom, którzy twierdzą, że kobiety nie powinny brać się za rap.

Flow Brytyjki utwardzone było prawdopodobnie na grime’owych imprezach, ale bity zdecydowanie odlatują w rytmy, które będą uwierać zarówno fanatycznych wyznawców 90 bpm, jak i tych, którzy twierdzą, że trap jest jedynym sposobem na otwieranie głowy. Przy czym – żeby nie było – są jednocześnie bardzo przystępne. Dużo tu gry na żywych instrumentach, a sama artystka zarzeka się, że na płycie nie został użyty ani jeden sampel, nawet jeżeli po takim “101 FM” trudno w to uwierzyć.

Ale to wszystko jest nieważne: “Grey Area” to album pełen mocnych tekstów, przepełnionych zarówno autorefleksją, samoświadomością, świadomością społeczną wraz z tekstami na temat przemocy, rasizmu czy metafizyki.

Tak więc “Grey Area” to rzecz absolutnie wspaniała. Za każdym razem jak słucham tego krążka, moim ulubieńcem staje się zupełnie inny utwór.

digan

Flying Lotus “Flamagra”

Trochę miałem problem ze wskazaniem jakiejś szczególnie zapamiętywalnej, rapowej płyty. Wszyscy ulubieńcy dostarczyli dzieła na poziomie, ale na pewno nie będącymi kamieniami milowymi ich dyskografii.

i tak też jest z Flying Lotusem, ale Lotusowi wolno więcej, a po drugie horyzont zainteresowań FlyLo jest zasadniczo poza zasięgiem 95% producentów i wykonawców. Jeśli “Cosmogramma” jest o kosmosie, a “You’re Dead!” o tym, że jesteś martwy, to “Flamagra” jest o tym, że świat płonie. Najdobitniej to słychać w spoken-wordowym utworze z Davidem Lynchem. Gdzieś w połowie utworu orientujemy się, że oniryczne wizje znanego reżysera i autorytetu moralnego nie dotyczą jakiegoś wyśnionego świata, ale jak najbardziej realnego. To przedmieścia Los Angeles obrastają sadzą z płonącej Kalifornii. Na płycie usłyszymy też kilku innych gości. Denzela Curry bez kompleksów zabiera głos w post-scriptum do swojego zeszłorocznego albumu, do tego jak zwykle zdolny Anderson .Paak i niezbyt przekonujący George Clinton. Zresztą, Flying Lotus zarzuca sieci szeroko, sięgając również po Toro Y Moi i Solange.

Całość oczywiście jest po Lotusowsku bałaganiarska, pełna meandrów, krótkich eksperymentalnych numerów i różnych odcieni. Ale cóż, nadszedł czas ognia (i wilczej zamieci), nie ma sensu się ograniczać.

Zamilska “Uncovered”

Może to nie jest najgłośniejsza płyta Zamilskiej, nie jest najbardziej zaskakująca ani też jakoś najszerzej dyskutowana (a powinna). Natomiast jest to płyta zdecydowanie najrówniejsza w jej dorobku. Zamilska częściej zwalnia tempo, częściej sięga po gryzące, natarczywe, syntezatorowe wartstwy dźwięku. Częściej również rozgląda się na boki, w stronę world music. Całości towarzyszą spoken-wordowe partie, z którymi Zamilska poradziła sobie wyśmienicie.

Zamilska idealnie rozumie materię, w której się porusza. Strasznie chciałbym usłyszeć ten album w jakimś ciasnym klubie, wypełnionym dymem i nieco paranoidalną atmosferą.

Gdy niedawno wróciłem do tego albumu, w uszy rzuciło się co innego. Otóż Zamilska właściwie z każdym elementem, z każdą warstwą utworu radzi sobie wyśmienicie, wręcz na światowym poziomie. Obojętne, czy chce zrobić sobie mgiełki, czy właśnie przetoczyć się po głowie kickiem jak walcem, czy zrobić psychodeliczny odlot w oparciu o strzępki słów – zawsze jej wychodzi to, co akurat chciała osiągnąć i zawsze jest to wzorowe wykonanie.

Czapkuję do ziemi, bo bardzo chciałbym tak potrafić.

Big Thief “U.F.O.F.”

Gitary wracają i mają się coraz lepiej z roku na rok. Od polskiej Trupy Trupa czy Nagrobków (honorable mentions) po zachodnie Thee Oh Sees czy to nieszczęsne Tropical Fuck Storm.

A do tego wszyscy zaczęli nagrywać akustyczny folk, żeby tylko wspomnieć rodzimy Bałtyk i nierodzimą The Florist. Ale najlepszym tegorocznym przykładem tego nurtu jest właśnie Big Thief. Na “U.F.O.F.” dostajemy zestaw piosenek o wręcz unikatowej jakości. Płyta właściwie nie zawiera wypełniaczy, każdy numer to osobna perełka. Całość jest gęsta, ciepła i duszna niczym antropoceńska wiosna. Oczywiście zespół wprost sięga do sixtiesowej, folkowej psychodelii spod znaku The Byrds. Ale nie dość, że grają na równych zasadach, to nieraz przebijają swoich znamienitych poprzedników. Już otwierające, powolne, zawiesiste “Contact” spokojnie staje w szranki o piosenkę roku, a dalej jest jeszcze ciekawiej. Polecam na najbliższą wiosnę.

Damian Kowal

Piszę to podsumowanie podczas rodzinnej kolacji; w pokoju obok Turniej Czterech Skoczni, trzynastolatka opowiadająca o swoich szkolnych przygodach, rozmowy o szczurach pod podłogami nowych domów, słowem raczej typowy polski koniec roku. Musiałem na chwilę uciec, bo obowiązki wzywają; my przeminiemy, muzyka, którą streamujemy zostanie w kosmosie na wieki, trzeba więc zrobić wszystko, żeby była jak najlepsza.

zakè (扎克) “Orchestral Tape Studies”

W 2019 przestałem biegać za muzycznymi trendami. Owszem, nadal sprawdzam, przesłuchuję, ale już nie tak dużo jak kiedyś. Zrozumiałem też, że jestem prostym człowiekiem i dużo radości przynoszą mi rzeczy proste; dlatego nie dziwcie się, że jedynym albumem, który mnie od początku do końca zachwycił jest półgodzinna pętla smyczków przepuszczona przez pogłosy i delaye. “Orchestral Tape Studies” autorstwa zakè (扎克) przyniosło mi w tych trudnych czasach mnóstwo ukojenia, było czymś w rodzaju wolno szemrzącej fali, wpatrywania się w morski horyzont. Jest to płyta bardzo w duchu Williama Basinskiego i jego “Disintegration Loops”, więc fanom powolnych dronów bardzo się spodoba; nic nie poradzę, że wystarczy mi do szczęścia jedna pętla taśmy.

Hildur Guðnadóttir “Chernobyl OST”

Generalnie ambientu grałem bardzo dużo, dlatego polecam też ścieżkę dźwiękową do serialowego “Czarnobylu”, mimo iż nie oglądałem samego serialu. Zdaję sobie sprawę, że sporo straciłem, ale nie lubuję się w serialach.

Różni artyści “Kankyo Ongaku: Japanese Ambient, Environmental & New Age Music 1980-1990”

Oprócz tego zdecydowanie polecam “Kankyo Ongaku: Japanese Ambient, Environmental & New Age Music 1980-1990” – wersja cyfrowa różni się od winylowej (niestety, nie miałem okazji słuchać), ale wciąż warto, bo jeśli miałbym kiedykolwiek wskazywać kogoś, kto uchwycił istotę muzyki tła, muzyki, która niesie spokój i ukojenie, to wskazywałbym Satoshiego Ashikawę, którego Still Space jest jedną z najwybitniejszych kompozycji, z jakimi miałem do czynienia przez całe moje życie.

Janusz Jurga “Hypnowald”

Grałbym wam też “Hypnowald” Janusza Jurgi, bowiem techenko, ambienty i lasy to zawsze dobre połączenie.

Andy Stott “It Should Be Us”

Grałbym wam Andy’ego Stotta i jego “It Should Be Us”, bowiem jest to nowatorskie podejście do nurtu deconstructed club, poza tym – Andy Stott nie daje złych rzeczy i nawet jego słabsze nagrania z lat dziesiątych wciąż są wybitne.

Orville Peck “Pony”

Polecę wam też album, który najpierw oceniłem jako przeciętny, ale potem dzięki mojej dziewczynie posłuchałem go kilka razy i stwierdziłem, że gdybym miał być kowbojem, to takim jak Orville Peck, a gdybym miał nagrywać country, to takie jak jego “Pony”. Powolna, basowa, ciągnąca się jak pustynie w Newadzie americana i wspaniałe podejście do motywu maski w sztuce – przyznacie, że z kowbojskim kapeluszem robi piorunujące wrażenie.

Ustad Naseerudin Saami “God Is Not A Terrorist”

Na koniec polecę wam płytę, którą należałoby grać głośno i często w coraz bardziej plemiennym świecie. “God Is Not A Terrorist” legendy qawwali Ustada Naseerudina Saamiego grałem rzadko, ale gdy już grałem, byłem zachwycony. Klasyczne sufickie pieśni są tym, czego trzeba utrudzonym sercom, a powinny być grane głośno, bo do innych ludzi najlepiej trafia się przez muzykę i jedzenie. Dlatego wracam słuchać komentarzy do Turnieju Czterech Skoczni, jeść pistacje i pić single malty, a wam życzę mnóstwa wspaniałych płyt w 2020, trzymajcie się tam!

Leave a Reply

This site uses Akismet to reduce spam. Learn how your comment data is processed.