Trochę nam zajęło zebranie się do kupy i ogarnięcię tego wszystkiego, ale w końcu się udało. Dużo w tym Waszej zasługi, gdyż wytrwale pytaliście się kiedy podsumowanie i czy w ogóle zamierzamy je zaserwować. Oto spóźnione o conajmniej 3 miesiące muzyczne podsumowanie roku 2018 – mamy nadzieję, że popchnie Was ono ku dotychczas niezbadanym płytom i nowym audiogalaktykom (kto pamięta Audiogalaxy?).
Kidd
Marc Ribot “Songs of Resistance”
Gitarzystę Marca Ribota poznałem dzięki Johnowi Zornowi, ale nie bójcie się – ta płyta to nie kolejne-awangardowe-nie-do-przejścia-hałasy. Marc – będąc niemłodym, acz zaangażowanym muzykiem – zebrał klasyczne stare antyfaszystowskie songi, dopisał na kolanie nowe kompozycje własne i w ten oto sposób wypuścił piękną płytę. Z towarzyszących mu ludzi kojarzyłem wyłącznie Toma Waitsa i Meshell Ndegeocello – reszta była (i w sumie wciąż jest) zagadką. Płyta niesie nadzieję i dodaje otuchy wszystkim, którzy przejęci są światem po roku 2015. Takie folkowo-jazzowe nazi punks fuck off.
Atmosphere “Mi Vida Local”
“Jebać te podsumowania roku skweru – wiadomo, że pierdolną Atmosphere i jakieś inne truskulowe gówna”. “Mi Vida Local” to mocny powrót po cuchnącym smutnym sandaczem Fishing Blues. Definicja rapu dla dorosłych – tekstowo i muzycznie przejrzałe. Tego oczekuję od każdej kolejnej płyty Atmo i cieszę się, że Slug i Ant rosną wraz ze słuchaczami. Za dziesięć lat z chęcią posłucham o tym “jak żyć”, będąc indie raperem na emeryturze. Niech żyją rutyna, rodzicielstwo i cynizm!
Cypress Hill “Elephants on Acid”
Speaking of “inne truskulowe gówna” – dawno spisałem zespół mojego dzieciństwa na straty. Jednocześnie śledzę każdą nową produkcję Muggsa, a jest tego sporo ostatnio – jedne lepsze, drugie gorsze. Co tu dużo pisać, stary dobry Cypress. Klasyczny Cypress. Sprawdźcie chociażby kawałek z Gonjasufi – poproszę jego płytę na bitach Muggsa.
Sons of Kemet “Your Queen is a Reptile”
Zaangażowany Jazz. Wkurwieni Brytyjczycy płynnie grający klasycznie, afrobeatowo, free i w tle do tekstów. Kto jest Twoją królową Januszu?
Jean Grae & Quelle Chris “Everything’s Fine”
Moją bywa Jean Grae, a Quelle Chris KRUL WIADONKA. Kawałek ZERO to mój osobisty hymn roku 2018. Ten duet jest jakiś niesamowity – nie do końca ich pojmuję. Nie wiem kiedy kończy się artsy-fartsy, a kiedy zaczyna się zaangażowanie podszyte bezsilnym cynizmem.
Estragon
deM atlaS “Bad Actress”
Wydawało mi się, że wyrosłem z alternatywnego rapu gości z dredami. Świetny album, dobrze zaśpiewany, wpadający w ucho (TO NIE ZARZUT) i żadna kopia ATCQ czy starego Def Jux (NISZA NISZ). Poza tym utwór Pneumonia towarzyszył mi w przejściu przez zapalenie płuc, więc trudno mi się nie identyfikować.
Kamaal Williams “Return”
Dzięki temu albumowi przeniosłem się do lat 70. Ciepłe, dobrze zagrane.
Mansur Brown “Shiroi”
W mojej opinii warto to słuchać na zmianę z “Return” Williamsa. Nie do końca zgadzam się z opinią, że to miejsce, gdzie spotyka się Jimi Hendrix z trapami, ale współczesny jazz dla średniozaawansowanych już bardziej mi pasuje. Warto przy okazji sprawdzić wspólny singiel Browna i Williamsa już z tego roku – “Snitches Brew”.
Wheeler Walker Jr “WW III”
Życiowe historie, które każdy przeżywał, ale tylko Wheeler Walker potrafi je dobrze opowiedzieć. W części mnie jest redneck, który słucha honky-tonk music. Bawcie się dobrze słuchając tego typa.
Rafał “Raph” Samborski
Znowu polska scena muzyczna zaskoczyła mnie tym, ile perełek w sobie skrywa, stąd absolutna dominacja rodzimych albumów na mojej liście, gdyż – cóż – jakoś tak się dziwnie zdarzyło, że gdy robiłem ogólne topki, to znaczna część tych wysoko ustawionych krążków to twory polskich artystów. Z uwagi na mocne dylematy tym razem wyjątkowo nie będę się znacznie rozpisywał, ale rzucę za to większą liczbą pozycji, byście mieli w czym wybierać.
Tęskno „Mi” – bardzo żałuję, że dziewczynom ostatecznie nie udało się zgrać na Offie, gdyż to prawdopodobnie najpiękniejsze melodie na fortepian i skrzypce, jakie będziecie w stanie usłyszeć jeszcze przez długi czas. A że zostały skrzyżowane z bardzo zgrabnym śpiewem, podium najlepszych pozycji minionego roku w pełni się należy.
Grabek „Day One” – facet, który jeszcze kilka lat temu proponował intrygującą, ale jednocześnie niespecjalnie odkrywczą elektronikę w Kayaxie, wrócił z niezależnym wydawnictwem, na którym przekłada na nasz grunt wrażliwość muzyczną charakterystyczną dla Ólafura Arnaldsa czy Maxa Richtera. Muzyka post-klasyczna najwyższej próby.
In Twilight’s Embrace „Lawa” – były rzeczy delikatne, więc czas na coś mocniejszego. In Twilight’s Embrace grają sobie black metal. I pomimo bycia fanem ostatnich dzieł Mgły czy Furii, myślę, że tamtym nie udało się stworzyć tak gęstego klimatu jak panom z In Twilight’s Embrace. A sporym zaskoczeniem jest to, jak dobrze zagrały tu teksty po polsku, pełne odniesień do symbolów rodzimego romantyzmu.
Naphta „Naphta and the Shamans” – pisałem już to dla jednego portalu, napiszę i tutaj. Tak brzmiałaby klubowa płyta, nagrana przez zapatrzonych na jazz oraz etno twórców rocka psychodelicznego z przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych ubiegłego wieku. Rzecz absolutnie wspaniała.
Borixon „Mołotow” – tak, moi drodzy. Wrzucam Borixona, bo nikt tak dobrze nie pokazał młodym, jak radzić sobie z newschoolowymi rytmami, jednocześnie zupełnie nie ocierając się o kicz. Aż trudno uwierzyć, że jeszcze kilka lat temu Borygo był członkiem Gangu Albanii. A emocjonalne Nic (w ogóle ten patent z napisaniem tej samej historii z dwóch perspektyw, wow) z perfekcyjnym bitem to najlepszy singiel 2018. Rzekłem.
Gedz „247365” – Gedziula jest cholernie niedocenianym typem. Jasne, jako jeden z niewielu raperów na naszej scenie wie doskonale, jak korzystać z auto-tune’a, aby nie sprawiać wrażenia, że podąża za modą albo próbuje w jakikolwiek zatamować braki wokalne. Ale nie tym mi imponuje. Gedz pokazał, że jest po prostu jednym z najlepszych producentów rapowych w Polsce. Serio, tego krążka świetnie słucha się zarówno w wersji z wokalami, jak i instrumentalnej (która – na szczęście – jest dostępna na streamach). Przecież „Belfer” brzmi jak jakiś zapomniany utwór Buriala z czasów „Untrue” i w żaden sposób nie ustępuje poziomem trackom Brytyjczyka.
julek płoski „Tesco” – Niby taka bardzo dekonstrukcyjna płyta, na pierwszy rzut ucha jakieś drony, noise, ale zaskakująco dużo tu harmonii, melodii, nawet wpływów trip-hopowych. Zazdroszczę Julkowi, że jest dużo młodszy ode mnie, bo ja w jego wieku nie byłem aż taki dobry.
Bun B „Return of the Trill” – Bun B nagrał w końcu solówkę, jakiej powinno się od niego oczekiwać, mając w pamięci albumy UGK. Świetnym pomysłem było zaangażowanie niezmiennie pozostającego w formie Big K.R.I.T-a jako twórcy połowy podkładów na album oraz producenta wykonawczego krążka. Bo wiecie, jeżeli ktoś odruchowo czuje klimaty Outkastu czy UGK, to właśnie ten bezbłędny od dłuższego czasu Big K.R.I.T., który miejscami brzmi wręcz jakby wszedł w niego duch Pimpa C. Zresztą „Cadillactica” z 2014 to nadal dla mnie czołówka płyt, które wyszły w tej dekadzie.
Kids See Ghosts „Kids See Ghosts” – Widocznie Kanye West musiał wziąć za fraki Kid Cudiego, by ten nagrał w końcu coś, czego da się słuchać od czasów „Man of the Moon”. I skończyło się na krótkiej, zaledwie 23-minutowej wspaniałości. Ale czasami mniej znaczy więcej. To znaczy, wiecie, chodzi o to, że ponoć dla zdrowia lepiej nie dojeść niż się przejeść. Za to wszyscy kochamy „Najebawszy”. W każdym razie fajnie posłuchać dwóch wariatów, którzy walczą ze swoimi demonami i potrafią to zgrabnie przelać na utwory.
Damian Kowal
Po odrobinę dłuższą listę zapraszam tutaj, w tym miejscu chciałbym polecić kilka płytek, które były fajne, ale trochę je olałem, przegapiłem, bądź celowo nie słuchałem, gdyż były polskim rapem. W zeszłym roku byłem obrzydliwym truskulowcem słuchającym głównie Jurassic 5 i francuskich klasyków w rodzaju Vicelowa, Oxmo czy IAM; z polskich rzeczy ogarniałem tylko Gurala – olałem Syny i Ćpaj Stajl, bowiem do rzeczy szeroko dyskutowanych w muzyce podchodzę dopiero, gdy dyskusja się skończy.
Ponieważ w codziennej pracy spotykam się z dziećmi i młodzieżą, zdarza się, że częstują mnie oni słuchaną przez siebie muzyką, co jest dla mnie częstokroć szokiem, ale jestem dziadem już prawie trzydziestoletnim, więc nic dziwnego, że odczuwam przepaść pokoleniową. Z m ł o d z i e ż o w y c h rzeczy w klimacie okołorapowym najbardziej podeszły mi:
zdechły osa – poznaj ose ep
Nie spodziewałem się, że da się w Polsce robić emo rap, który nie będzie produkcją Skweru i który klimatem będzie utrzymywał się w produkcjach BONESa, a który będzie przy okazji przyjemny w odsłuchu.
schafter – hors d’oeuvre
Ten dzieciak doskonale rozumie widmontologię, a do tego ma sprawność literacką, będę sprawdzał.
Tuzza – Fino alla fine
Tu nie mogę powiedzieć nic poza – spoko śpiewanki o imprezach.
Szpaku – Atypowy
Młodego Simbę odbieram jako najmroczniejszego z wymienionej tutaj czwórki, co myślę, bardzo dobrze, potwierdza metafora Gengara, a podlinkowaną Hinatę traktuję jako jeden z bardziej szczerych utworów o miłości jakie w polskim rapie powstały.
Mam wrażenie, że umyka przy odsłuchu coś, czego już nie doświadczę, bo mam teraz lat trzydzieści prawie, a nie piętnaście, ale mój wewnętrzny zbieracz wersów jest zadowolony; tematyka utworów często do mnie nie trafia, nie mogę im jednak odmówić literackiej lekkości i umiejętności nieoczywistego rymowania, choć wciąż czekam na moment, w którym porównanie przestanie być najczęściej stosowanym zabiegiem literackim w gatunku. Polecam też rzeczy, które na ostateczną topkę moją się nie załapały, a są to albumy takie jak:
Amnesia Scanner – Another Life
Dekonstruowane kluby w wersji bardziej industrialnej.
Echo Collective Plays Amnesiac
Bardzo lubię Amnesiac, uważam, że to najlepsza płyta Radiohead, a wersja chamber jest wysoce ładna, ale też momentami się nudzi; mimo to warto.
Entropia – Vacuum
Okładka jest lepsza od płyty, ale ciągle jest to, jakby powiedział to Marek Niedźwiedzki, ogromna porcja metalowego napierdalania.
Gang Gang Dance – Kazuashita
Rozczarowanie, które nie jest rozczarowaniem, po prostu nie udźwignął ten album moich oczekiwań, ale Gang Gang Dance jest na tyle mocno marką, że nie daje złych rzeczy.
Nie byłbym sobą, gdybym nie uprawiał etnomuzykologii, więc zostawiam wam trzy albumy, które podobały mi się, ale nie na tyle, żebym o nich pamiętał kiedyś później:
Orchestre Abbas – De Bassari Togo
George Katsaros – Greek Blues in America, Vol. 1
V/A – La Contra Ola. Synth Wave and Post Punk from Spain 1980-86
Do zobaczenia za rok!
Piotrek Markowicz
Denzel Curry – Ta13oo
Denzel Curry ze swojego flow i swojej wszechstronności uczynił główny oręż. Denzel podzielił płytę na trzy części, co już w samo sobie jest poważnym, dojrzałym zabiegiem – większość twórców decyduje się na bezpieczną przekładankę wesoły/smutny/wolny/szybki. Tymczasem Denzel rozpoczyna od ciepłych, kalifornijskich klimatów, by wolno opadać w otchłań coraz to agresywniejszych i zdehumanizowanych numerów. Pomimo tego emocjonalnego lotu koszącego lirycznie materiał o jest o wiele cięższy. Już z marszu dostajemy wyznania o związku z nieletnią, potem historie o dwubiegunówce, nienawiści do świata, black metalu i terroryzmie.
Denzel pod względem technicznym jest właściwie o krok przed całą resztą stawki, obojętnie, czy to mamroczące dzieciaki, czy poważni, ustatkowani MISTRZOWIE CEREMONII.
Kilka tygodni temu Denzel Curry wykonał cover „Bulls on Parade” RATM-u. Mało kto oddał energię tego numeru tak dobrze, wliczając w to sam RATM.
Melody Echo Chamber – Bon Voyage
Melody Prochet, główna prowodyrka tego zamieszania, podjęła się rzeczy wyjątkowo trudnej. Zdecydowała się grać w tę samą grę, w którą grał Brian Wilson na „Smile Sessions”, w tę grę, w którą grało The Beatles na tym kolorowym albumie z ludzikami. Melody zasysa absolutnie wszystkie inspiracje muzyczne, które napotkała w życiu, rozdziera je i szyje na nowo. Dostajemy psychodeliczne, szkatułkowe nagranie, w którym nigdy nie wiemy, co usłyszymy za rogiem. Owszem, czasem to brzmi jak skakanie po radiu, ale co mnie to. Future is now, old man. Melody może zacząć od zwiewnego, francuskiego, kobiecego popu, tylko po to, by wskoczyć w klimat najntisowych one-hit wonderów, w indie; do tego beatbox, albo i jakiś vocoder? Auto-tune? Słuchowiska? Znów – wszystko to jako żywo EWOKUJE Briana Wilsona, z jego ciągiem kolejnych przejść, mostków, zazębiających się zwrotek, refrenów i całej menażerii różnych egzotycznych instrumentów.
Jest to rzecz raczej dla zapaleńców wszelkiego psychodelicznego grania, więc należy się przygotować na szaleńczy slalom za pomysłami Melody. Hit it or quit it.
W tym miejscu miałem pisać o Borixonie, ale pisał Rafał i się z nim zgadzam. Od siebie tylko dodam, że jeżeli hip-hop to spotkania z jakimiś postaciami, to Borixona postać jest wyjątkowo ciekawa – zmęczony środowiskiem, sławą i samym sobą raper, który był tu od samego początku i widział wszystko. Mało jest w Polsce raperów, którzy tak wykorzystują rolę, która im przypadła.
U.S. Girls – In Poem Unlimited.
To znów jest dziewczyńska psychodela, to znów jest radosna wycieczka po kolejnych muzycznych sztafażach z przestrzeni lat. Mamy tu klimaty Baccary i Abby, mamy klimaty najntisowej Madonny, mamy ukłon w stronę baroque-popu i reszty tych wszystkich etykietek. U.S. Girls jednak korzysta z tych wszystkich nawiązań z niezwykłym polotem i luzem. Kto by wcześniej próbował skrzyżować neurotyczny jam z dyskotekowymi gitarami i wokalami jak od Dolly Parton? Gdzie indziej hałaśliwe, prawie że industrialowe „Incidental Boogie” mogło zostać spuentowane słodkim, pożegnalnym „L-over”?
Nie wiem, czy to najciekawsza, czy najlepsza płyta w 2018 roku. Ale nic nie poradzę, że słuchałem jej na ripicie od deski do deski, a że miałem w tamtym roku wspaniałą karuzelę śmiechu, to tym bardziej jakoś to ze mną zostało. Lo-fi pop był idealnym soundtrackiem. Nawet gdy nie ma nic, to ciągle jest czas, morze czasu.