2017 był jednym z najbardziej wyrównanych roczników w historii muzyki. W porównaniu do swojego poprzednika oszczędził nam dramatów pożegnań (choć nie do końca) i dramatów prawdziwego świata. Równocześnie zaś – mniej dostaliśmy wydawnictw od najgłośniejszych nazwisk i zespołów w porównaniu z 2016. Trudniej wskazać te najważniejsze płyty, z drugiej strony – peleton był naprawdę gęsty.
2017 mija również pod znakiem powrotu psychodelii, z okazji okrągłej („trzydziestej pierwszej…”), pięćdziesiątej rocznicy Lata Miłości. Temat został szeroko podjęty, a to w klimatach około-jazzowych (Thundercat, Tyler the Creator), a to w nurcie popowym (niXes, Fruitcakes), a to od strony rocka z przyległościami (King Gizzard & the Lizard Wizard). Cieszy nas to niezmiernie, ponieważ oczywiście jesteśmy fanami psychodelii, a poza tym – wydaje się, że wciąż jest to nurt nie do końca zagospodarowany, który równocześnie nigdy nie miał szansy do końca znaleźć swojej formy. Mam nadzieję, że psychodelia zostanie z nami na dłużej, a publika poświęci jej uwagę, na jaką zasługuje.
Zaskakuje niezwykła forma polskich twórców, którzy śmiało mogą konkurować z muzyką zagraniczną, a nawet – potrafili uchwycić niektóre trendy lepiej niż zagranica.
Z innych, dobrych wieści: kult młodości wydaje się w końcu martwy. Bardzo uznane i udane albumy, choć osadzone w dotychczasowej twórczości, nagrali bardzo dorośli ludzie – LCD Soundsystem, Jay-Z, Slowdive, a z naszego podwórka – Roszja. Oczywiście są dziady, którym kolejny powrót znowu nie wyszedł (Eminem, Wu-Tang Clan, Deep Purple), ale zasadniczo nie było to dla nikogo niespodzianką.
Proces kierowania się muzyki na tory post-gatunkowe ciągle trwa, choć nieco osłabł. Główny prowodyr, Kendrick Lamar, posłał w świat niezwykle zachowawcze „DAMN.”. Pałeczkę w tym roku przejął – i zrobił z nią co mógł – Brockhampton.
Współczesna muzyka wciąż wydaje się kotłującym się, wrzącym garem, w którym raz po raz na wierzch wyskakują kolejne koncepty, pomysły i narracje. Ciągle natomiast nie wiadomo, jaka zupa z tego wyjdzie.
Kidd
Apollo Brown & Planet Asia – Anchovies
Myślałem, że w naszych czasach ciężko będzie wycisnąć jeszcze coś z tak klasycznej formy jak hip-hop. Nie pomyślałem, że ktoś może po prostu wypuścić taki diament. Muzycznie Apollo Brown postarał się o innowacyjny twist, który odbił się szerokim echem w środowisku amerykańskich plecakowców (tu w głowie słyszę głos Jeża “Kogo?!?!?”). Jeśli chodzi o Planet Asia, to mam do niego sentyment od dawna, bo zaczynałem przygodę z podziemnym amerykańskim rapem m.in. od jego płyty z Rasco w 1998 (20 lat temu, WTF?). Niby zwykły rap, ale na słuchawkach muzyka brzmi pięknie a wersy PA takie jak “I took an Uber to Laguna to meet with the Uma” wbijają się w pamięć już po drugim przesłuchaniu. Jeśli ktoś miałby mnie zapytać dziś o idealną płytę rapową to od razu poleciłbym “Anchovies”.
Brockhampton – Saturation II
Myślałem, że w naszych czasach ciężko będzie wycisnąć jeszcze coś z tak klasycznej formy jak hip-hop. Nie pomyślałem, że ktoś może po prostu podejść do tego z takim naturalnym luzem. Po pierwszym przesłuchaniu “Saturation II” (zupełnie nie wiedząc z kim mam do czynienia) byłem przekonany, że to jacyś fajni dojrzali podziemni raperzy, którzy jakimś cudem się uchowali i wcześniej o nich nie słyszałem. Odłożyłem na później i w polecanych wyskoczył mi jeden z wizuali. Puściłem play i tak już siedziałem przed kompem ze szczęką na kolanach. Niesamowita dojrzałość w tekstach, które są niby o niczym, ale mieszczą w sobie wszystkie problemy wrażliwych (młodych jak się okazało) ludzi. Konsekwencja artystyczna wizualnej oprawy. No i luz i nieskrępowanie w zabawie formą. Ten skład to coś jak Odd Future na początku z tym, że tu każdy ze składu ma wyrazistość Tylera. Odzyskałem wiarę w ludzi 20+!
digan
Sudan Archives – Sudan Archives
Sudan Archives to twórczość 23-letniej mieszkanki Los Angeles, która wpadła w złe sidła muzyki sudańskiej i gry na skrzypcach. Pod jej wodzą powstała fantastyczna, wciągająca mieszanka soulu, ech nu-beatu, afrobeatu, przyozdobiona wariackimi partiami skrzypiec.
Chłodne, nastrojowe „Paid” prowadzi wprost do afrykańskiego, gęstego „Come Meh Way”, opartego na zawodzącym, skrzypcowym riffie. Również zaskakuje tętniące perkusjonaliami i niskim jak Elbląg basem „Time”. Cała płyta „Sudan Archives” to „tylko” epka, ale zawartość ekstraktu przewyższa znakomitą większość tegorocznych płyt. Chciałbym wrócić do refleksji, którą miałem okazję przedstawić tutaj rok temu, przy okazji płyty Sarathy’ego Korvara. Jedna z najlepszych rzeczy, jakie zdarzyły się współczesnej muzyce, to napływ imigrantów spoza świata zachodu. Cała kultura muzyczna, którą ze sobą przywieźli, zderzona z euro-amerykańską twórczością daje piorunującą, wciągającą mieszankę. Podobnym tropem w tym roku szło również Ibibio Sound Machine i przedstawiło fantastyczną płytę, wypełnioną mieszanką afro-beatu i ejtisowej dyskoteki.
Mimo wszystko wskazuję palcem Sudan Archives, głównie ze względu na czystą zajawkę i niewinność zawartą w każdym dźwięku. Równocześnie zaś Sudan Archives stoi na tyle daleko od swoich źródeł, że wydaje się odkrywać nowe pole w muzyce. Szanuję.
Tyler the Creator – Flower Boy
Tyler the Creator pierwszy raz wjechał na ekrany wszystkich, kiedy w 2011 roku podsumował swoją nastoletność, wypełnioną dialogami z własną głową, walką z kolejnymi złymi pomysłami i zachciankami. Nie pomagał psychiatra, na pewno nie pomagała religia, nie dawała rady nawet „Pora na przygodę”.
„Flower Boy”, a właściwie „Scum Fuck Flower Boy” startuje z podobnej pozycji. Oto Tyler spędził ostatnie 6 lat na wesołej karuzeli życia gwiazdy z L.A. Kupił wszystkie samochody, które chciał, zapewne spożył wszystkie substancje, na które miał ochotę i obraził tych, którzy akurat mu się nawinęli na ekran komputera. Równocześnie zaś dwie następne po „Goblinie” płyty wypełniał twórczy bałagan, złość, nierówne featy, irytacja oraz skandalizowanie dla samego skandalizowania. I chyba Tyler dojrzał, by ten etap zamknąć.
„Flower Boy” otwiera poruszający moment przebudzenia w „Foreword”, korespondujący wprost z Dylanowskim, zajeżdżonym klasykiem: „How many cars can I buy ’til I run out of drive? How much drive can I have ’til I run out of road?”. Ten motyw nagłego przypływu samoświadomości kieruje całą płytą i robi piorunujące wrażenie. Tyler snuje kolejne autorefleksyjne, pozbawione złudzeń historie. Raz po raz pływa pomiędzy prozą życia (problemy ze snem, jazda samochodem, spotkania z ziomkami), w które ni z tego, ni z owego wpadają jasne jak słońce spostrzeżenia, wspomnienia, które każą mu się oderwać od tego, co akurat robi.
Muzycznie Tyler znalazł własny, zjawiskowy język. Zawieszone pomiędzy syntezatorowym soulem, jazzem a rapem, wariackie progresje akordów tworzą gęste jak miód podkłady, idealnie odwołujące się do tradycji jazzowej psychodelii. Może trochę szkoda, że całość jest tak stonowana w klimacie, z drugiej strony dynamiczne „I Ain’t Got Time!” jest jednym ze słabszych numerów na płycie.
Idealnym podsumowaniem jest „November”, wypełniony zupełnie ludzkimi wątpliwościami („a co jeśli mój księgowy kręci na podatkach?”), równocześnie oparty na tęsknocie za lepszymi czasami (tytułowy listopad), zakończony poruszającym, miłosnym wyznaniem zmęczonego człowieka, który wie, że jego uczucia trafiają w ścianę. Zaś płeć adresata tych słów jest po szekspirowsku zakamuflowana.
O tej płycie spokojnie można zapisać kolejne drugie tyle akapitów, ale szkoda czasu, po prostu posłuchajcie.
Rapowa płyta roku.
King Gizzard & The Lizard Wizard – Gumboot Soup
Nikt tak poważnie nie podszedł do tematu rocznicy Lata Miłości jak Król Żołądek i Jaszczurka Czarodziejka. Zespół ten długo funkcjonował w mojej świadomości jako „te śmieszki z Australii”, które post-ironicznie bawiły się w psychodeliczny revival. Równocześnie zaś aż do 30 grudnia ich najlepszym dziełem pozostawało „I’m in Your Mind Fuzz” z 2014 roku, do którego poziomu nie udało się zespołowi doskoczyć przez następne 3 lata.
A więc – KG&TLW zdecydowali, że wydadzą w tym roku pięć (!) pełnogrających płyt. Przegoniliby więc Brian Jonestown Massacre, którym taki wyczyn zajął około 18 miesięcy.
Jak wyszło? Różnie, ale nigdy poniżej pewnego poziomu. Pierwsza płyta frapuje mikrotonalnymi skalami, ale – jak dla mnie – brakuje w niej hitów. Druga przytłacza przeszarżowanym konceptem. Trzecia to sympatyczny, loungowo-jazz-rockowy przerywnik. Czwarta to z kolei crimsonowsko-hawkwindowa progowa psychodelia, która śmiało może konkurować ze wspomnianym „I’m in Your Mind Fuzz”.
KG&TLW niestety zjadła własna ambicja. Gdyby Gumboot Soup puścili jako czwarte, złapaliby się na wszystkie roczne podsumowania. Niestety, swój najlepszy krążek w karierze zdecydowali się puścić w martwym okresie, to jest 30 grudnia; na większość zestawień niestety się nie załapią, a do zestawień przyszłorocznych większość gryzipiórków zapomni o tym dziele.
Dlaczego „najlepszy”? Ponieważ „Gumboot Soup” eksploruje teren, który King Gizzard skrzętnie omijało. Zawsze uwielbiali wpadać w transowe tempo, tworzyć połamane, zahaczające o bliski wschód melodie. Tutaj natomiast zaserwowali prawdziwy, poważny, psychodeliczny pop-rock pełną gębą, z rozeznaniem tematu godnym wieloletnich wyjadaczy, z frapującymi melodiami, z fantastycznymi aranżacjami. Czego tu nie ma? Płytę otwiera utwór o urokach hazardu. „Barefoot Desert” nawiązuje do eksperymentów z przyspieszonym, spitchowanym wokalem, które uskuteczniał choćby Jimi Hendrix. Mamy charakterystyczne dla dotychczasowej twórczości KG&TLW rozpędzone, pulsujące „Muddy Water”. Mamy „Superposition”, które po fali syntezatorowych glissand wpada w loungowo-jazzowe, kojąco-irytujące harmonie, by w refrenie zmienić w Beach Boysową dziecięcą beztroskę, podbitą fantastyczną partią fletu.
Tę uroczą, popową wiązankę ni z tego, ni z owego przerywa hi-gainowy, stonerowy łamaniec z „The Great of Being”, które najbardziej kojarzy mi się z twórczością nieco epigońskiego Zoroaster. Jednakże w kontekście całej płyty ten numer zyskuje nową jakość, z jednej strony przytłacza ciężarem, z drugiej monumentalne gitary dają chwilę odpoczynku po wariackich melodiach poprzednich numerów.
Zaś mój ukochany numer to „I’m Sleepin’ In”, które samą swoją melodyką przywodzi na myśl Beatlesów, jednakże pod względem produkcji to gęsta, przesaturowana zupa spod znaku Tame Impala.
Płytę wieńczy fantastyczne, oniryczne, jazzujące „The Wheel”, z zaskakująco dobrą partią wokalu.
Na taką psychodelię czekałem cały rok, zasadniczo tylko niXes było w stanie ugryźć temat tak przekrojowo, choć nie na takim poziomie.
Od kilku miesięcy zastanawiałem się, która z tegorocznych płyt będzie tą najlepszą. 2 stycznia wszystko już wiedziałem.
Król jest jeden.
Raph
2017 był bardzo dobrym rokiem dla muzyki i dla mnie pod kątem jej słuchania, bo dzięki możliwościom w aktualnej pracy, mogę jednocześnie zajmować się rzeczami zawodowymi i nadrabiać zaległości. Oznacza to, że dawno nie słuchałem tyle nowych płyt, co w minionym roku. Jeżeli chodzi o słuchanie rzeczy ze wszystkich lat, rok absolutnie zdominował David Sylvian ze swoimi wszystkimi projektami (szczególnie zaś „Blemish” i Rain Tree Crow), a do tego – ponownie jak w minionym roku – Sonic Youth.
Przechodząc jednak do rzeczy, które wyszły w 2017, nim przejdę do trójki, którą wybrałem, garść wyróżnień: Normal Echo „Kaskady”, Nagrobki „Granit”, wszystkie 5 płyt King Gizzard and the Wizard Lizard (ze szczególnym naciskiem na „Gumboot Soup” i „Polygondwanaland”), trylogia „Saturation” od Brockhampton, Big K.R.I.T „4eva is a Mighty Long Time”. LCD Soundsystem „American Dream”, Kamil Pivot “Tato Hemingway”, Night Marks “Experience”.
A oto wybrana przeze mnie trójka:
EABS – Repetitions (Letters for Krzysztof Komeda)
“Puzzle Mixtape” wydane przez EABS na kasetach w 2015 próbowało kolportować elementy jazzu i soulu w rapowe klasyki. W przypadku „Repetitions” proporcje zupełnie się odwróciły – grupa muzyków na czele z Markiem Pędziwiatrem oraz Piotrem Skorupskim aka Spiskiem Jednego (obaj działający równie Night Marks, w ramach którego wypuścili w tym roku równie imponujący krążek „Experience”) postanowili do klasycznych kompozycji Krzysztofa Komedy dołączyć elementy rapu i soulu. A warto dodać, że EABS nie poszli na łatwiznę i na warsztat wzięli dość nieoczywiste numery ze ścieżek dźwiękowych mistrza. Bo czy oglądaliście kiedyś „Wiklinowy kosz” Mirosława Kijowicza albo „Perły i dukaty” Józefa Hena? Nie sądzę.
Tu powstaje zwykle pytanie: czy to covery? No więc: i tak, i nie. Zwykle muzycy biorą tematy z oryginalnych kompozycji, by rozwinąć je w strony, które trudno w wyobraźni zestawić z muzyką Komedy, i nie chodzi tu co najmniej o obecność skreczy i cutów (co cieszy, bo mam wrażenie, że DJ-e w polskim rapie są ostatnio traktowani bardzo po macoszemu). Posłuchajcie sobie chociażby takiego „Free Witch and Bra Queen / Suit” z gościnnym udziałem Michała Urbaniaka i nawracającego jungle’owego motywu na bębnach. Albo „Step into the Light (Wiklinowy kosz)”, który to utwór w aranżacji EABS nabiera mocno east-coastowej stylistyki, czy też „Perły i Dukaty XIV” potraktowane bębnami, o której prędzej posądziłoby się artystów związanych z oficyną Brainfeeder. Z kolei „God is Love (Bariera XII)” dzięki śpiewowi Marka Pędziwiatra nabiera soulowej charakterystyki. Takich niespodzianek jest tu znacznie więcej, a – dodatkowo – w interpretacji EABS wszystkie kompozycje Komedy zyskują jeszcze mocniej na emocjach. Klasyk z miejsca.
Slowdive – Slowdive
Już słyszę w głowie „shoegaze is not the real genre”, ale nie będę ukrywał, że mam słabość do shoegaze’u i powrót Slowdive na scenę był jednym z najbardziej przeze mnie oczekiwanych. No cóż, Mojave 3 czy solowa działalność Neila Halsteada to nie było jeszcze to, a Minor Victories – jak się okazało – stawiło zaledwie przedsmak prawdziwego dania. Bo Slowdive swoim self-titledem nie zawiedli. I tkwi w tej płycie pewien paradoks, gdyż jest to krążek zupełnie niezaskakujący i absolutnie zaskakujący. Wszyscy spodziewali bowiem kontynuacji stylistyki przełomowego „Souvlaki” lub „Pygmaliona” wieńczącego dyskografię w latach dziewięćdziesiątych. A tu bach: albumowi z 2017 najbliżej do mocno niedocenianego „Blue Day” zbierającego pierwsze trzy epki grupy, a którą to pozycją – jak się po latach okazało – muzycy darzą największym sentymentem.
Na „Slowdive” zagrało wszystko: oniryczny klimat podkręcany przez odrealnione, odległe, melancholijne acz jednocześnie intymne wokale Rachel Goswell oraz Neila Halsteada; zaskakująco bogato zaaranżowane kompozycje („Go Get It”!) jednocześnie pełne melodii i dźwięku oraz cudownej ściany dźwięku. No i „Slomo” – numer otwierający, który już w chwili premiery został uznany shoegaze’owym odpowiednikiem „Running Up That Hill”, a dziś spokojnie możemy powiedzieć, że to jeden z najlepszych utworów minionego roku. To może brzmieć bardzo górnolotnie, wręcz patetycznie, ale ta płyta brzmi jak idealny soundtrack na gapienie się w jesienny wschód słońca w towarzystwie ukochanej osoby. Cudo.
niXes – niXes
To był cudowny rok dla polskiej muzyki, poważnie. Kiedy myślę o najlepszych krążkach z tego roku, pierwsze, co nasuwa mi się na myśl to właśnie rodzime pozycje – a to prawdopodobnie pierwsza taka sytuacja, jaką spotykam, od kiedy zacząłem słuchać bardziej świadomie muzyki. niXes, wydane przez Agorę, jest kolejnym na to dowodem. No bo wyobraźcie sobie, że Ania Rusowicz, wokalistka kojarzona głównie z tego, że próbowała przywrócić big-bit – nie ukrywajmy, zjawisko urocze, ale dość mało satysfakcjonujące artystycznie – do łask, nagle wchodzi w buty takich bandów jak Tame Impala i Pond. Wyszło naprawdę imponująco, wszak dostaliśmy jedną z najciekawszych, najbardziej pasjonujących pozycji na naszym rynku.
Z wyżej wymienionymi australijskimi grupami niXes ma naprawdę wiele wspólnego. Rusowicz otwarcie nawiązuje do psychodelii lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych (a w jednym numerze nawet do ejtisów), implementując do całości kosmiczne syntezatory, o których w czasach aktywności Syda Barretta można było jeszcze pomarzyć. To też to samo matowe, bardzo przestrzenne brzmienie, smykałka do bogatych aranżacji oraz przecudowny bas, składające się ostatecznie na niesamowicie przystępną pozycję. Aż szkoda, że na pewno nie będzie tak docenione jak poprzednie propozycje wokalistki.
Damian Kowal
Alvvays – Antisocialites
Natrafiłem na ten album przez okładkę, w której urzekł mnie jej prosty, polaroidowy czar. Przeglądając tagi (indie rock, indie pop, twee pop) nie spodziewałem się niczego wybitnego, ot, muzyczki dla wrażliwych licealistek. Jakież było moje zdziwienie, gdy okazało się, że faktycznie są to piosenki dla uczennic liceum plastycznego, które właśnie rozstały się z partnerem/ką, ale! są to utwory niezwykle dojrzałe, świadome eksplorowanej estetyki i twórczo wykorzystujące jej mankamenty. Shoegazy i indie popy zawsze były muzykami dla lamusów, a takowym czułem się przez prawie cały ubiegły rok, więc nie dziwota, że „Antisocialites” mi podeszło. Choć w pitchforkowej recenzji pojawiło się zdanie, że album ten jest „forlorn”, to jednak jest tu masa hiciorków do smutnych tańców z kotem. Poleca się serdecznie.
Yaeji – EP1/EP2
BBC umieściło Yaeji w swojej perspektywicznej liście na 2018, a ja podpinam się pod te prognozy. Mój dobry ziomek stwierdził, że wygląda ona jak pracownica biblioteki powiatowej w Zgorzelcu, która po godzinach pracy wraca do domu i nagrywa pierwszoligowe deep house’y. Słyszałem też, że w jednym z wywiadów na pytanie dlaczego śpiewa po koreańsku, podobno odparła, że nie chce by ludzie rozumieli, co śpiewa. „Shit is crazy, shit is Yaeji”, zapamiętajcie tę ksywkę!
Ifriqqiya Electrique – Rûwâhîne
„The Banga ceremony is held in desert towns of southern Tunisia by the descendants of slaves from sub-Saharan Africa. As with Gnawa rituals in Morocco, participants often fall into a trance thanks to the insistent chanting and percussion from krakebs (metal castanets), and are said to become possessed by spirits” – fragment recenzji z The Guardian.
„Jedna z najlepszych rzeczy, jakie zdarzyły się współczesnej muzyce, to [wpływ] imigrantów spoza świata zachodu. Cała kultura muzyczna, którą ze sobą przywieźli, zderzona z euro-amerykańską twórczością daje piorunującą, wciągającą mieszankę” – digan, 2018, doc w openoffice, nawiasy od autora.
Co byście powiedzieli, gdybym powiedział wam, że ktoś pojechał na pustynię w południowej Tunezji, żeby nagrywać sufickie rytuały, a potem mieszać je z industrialem i noisem? Bo ja mówię – SZTOS!
skwer.org